niedziela, 4 sierpnia 2013

Zmartwienie zamiast radości

Dźwięk syren o godz. 17.00 zabrzmiał dokładnie w tym samym momencie, gdy Sonia wchodziła do sali cesarskich cięć (sama nazwa skojarzyła mi się z martyrologiczną salą w muzeum). Dziewczynki urodziły się kolejno: o 17.27 Marysia, o 17.28 Ania.

Córki miałem prawo oglądać przez okienko w chwilę po tym, jak wydobyli je z brzucha. Ręce zaczęły się trząść, gdy pani doktor pokazała mi Marysię i oznajmiła, że "tu jest jakiś guz". Pierwsza, zupełnie bezsensowna reakcja brzmiała: "i nikt do tej pory tego nie zauważył?!". A co zmieniłoby to, by ktoś zauważył?

Marysia została po trzech godzinach przetransportowana do Centrum Zdrowia Dziecka. Karetką na sygnale, śpiąc w inkubatorze. Dotarłem tam pół godziny później.

Pierwsza rozmowa z chirurgami: naczyniak, zaraz będziemy leczyć jakimś tam lekiem (najtrudniejsze w tak stresowych sytuacjach jest zapamiętywanie nazw). No chyba, że to guz. To będzie gorzej...

Od kolejnej lekarki dowiedziałem się, że naczyniak to też guz. I że nie powinienem tego bagatelizować! Świetna rada dla załamanego widokiem córki rodzica. Gdyby nie to, poszedłbym na piwo wiwatując na cześć naczyniaków!

Skończył się dzień godziny "W", dalej będzie walka...

Brak komentarzy: