poniedziałek, 12 października 2009

Tu aparat, tam kamera

Wprawdzie zupełnie nie wychodzi to w chronologicznym porządku, ale poczułem się trochę jak wywołany do tablicy przez komentarz Sylwii do ostatniego wpisu. Mianowicie, ostatni występ naszej małej gwiazdy zarejestrowany przez państwowe kamery, nie był wcale jej debiutem w TV (jak na ten wiek, doświadczenie całkiem - całkiem, prawda?!). Wcześniej pojawili się u nas ludzie z TVN Warszawa, żeby porozmawiać o sesjach zdjęciowych maluchów. Temat naraiła wspomniana wyżej Sylwia, czyli ulubiony fotograf Ewy i oczywiście nasz. W trakcie pobytu u nas nie omieszkała odrobinę popstrykać, czego niektóre efekty widać przy wpisie bieżącym.

Tydzień później (była środa) z zapartym tchem oczekiwaliśmy ujrzenia aktoreczki w małym, szkle, podczas gdy okazało się, że wyemitowali go… dzień wcześniej. Nagrania nie mamy do dzisiaj, nad czym mocno ubolewam. Niestety prawdopodobieństwo, że to się zmieni, zmniejsza się z każdym dniem.

W każdym razie, za kolejne fotki gorąco dziękujemy!






środa, 7 października 2009

Gwiazdy o pokarmie

Zaczęło się od powrotu w stylu bumeranga. Prawie trzy lata temu zdarzyło mi się współautorstwo artykułu, który dziś wydaje mi się okropnie tendencyjny i banalny. A dzisiaj moje dziecko pija produkt obsmarowany kiedyś przez tatę na całkiem publicznym forum. Jest nawet gorzej – występuje w nagraniu, którego jednym z głównych celów jest jego reklama.

Teraz konkretniej. Koleżanka żony, pracująca dla producenta tegoż Bebilonu, zaproponowała jej udział w nagraniu TVP. Wychodząc z jakże powszechnego założenia (czemu nie?), żona zaproszenie przyjęła, nie wiedząc jeszcze, że to ona właśnie zaprasza.

Po kilku tygodniach dziarskim krokiem weszło do naszego mieszkania kilku mężczyzn reprezentujących jedną z największych państwowych firm (w firmie prywatnej byłoby ich 2 razy mniej), wyposażonych w kamerę, mikrofony, oświetlenie i nie wiadomo co jeszcze. Chodziło o pogawędkę o mleku pitym przez Ewę. Panowie spędzili 2 godziny swego cennego czasu w mieszkaniu zmienionym w studio, w efekcie czego powstał materiał śniadaniowy:

PS. Oczywiście nasza telewizja publiczna zasłania w swoich redakcyjnych materiałach logotypy produktów. No chyba, że ktoś zapłaci.
PS 2. Oczywiście nasza telewizja NIE przerywa programów reklamami. No chyba, że…

poniedziałek, 28 września 2009

Tatoignorant

Dawno temu przeczytałem na innym z ojcowskich blogów dosyć kategoryczny wpis pt. „Tatusiowie - jesteście debilami”. Było to jeszcze przed urodzeniem Ewy, więc nie zauważałem jakoś wyraźnie problemu lekceważenia predyspozycji mężczyzn do bycia rodzicami. No i przypomniałem sobie o nim ostatnio, gdy do rąk wpadł mi egzemplarz „Mamo to ja” (chyba), którego końcowe strony (po obróceniu w pionie i poziomie) stanowiły dodatek dla przedstawicieli mojej płci: „Tato to ja”. Litościwie nie wnikając już w fakt umiejscowienia „moich” stron, chętnie wymienię, co zapamiętałem z treści:

  • przy podnoszeniu niemowlaka należy wspierać głowę dziecka;
  • jest świetnie, jeśli po powrocie z pracy, mimo zmęczenia, pobawię się choć przez chwilę z maluchem;
  • pewnego ojca tak pochłonęło wybieranie rowerka dla syna, że zrezygnował z dotychczasowej pracy i założył własny sklep internetowy i sprzedaje rowery dla dzieci.
Rozumiem, że zdarzają się różne patologie, a niektórych rodziców pewnie należałoby posłać na zajęcia wyrównawcze (czy teraz też tak to się jeszcze nazywa?) do szkoły rodzenia. Ale jeśli już ktoś wydaje kilka złotych i w ten sposób okazuje swoje zainteresowanie tematem, to pewnego poziomu świadomości można chyba od niego oczekiwać. Niestety, lektura w najbardziej ambitnych fragmentach skupia się na gadżetach, które ułożyli sobie na stronie ich producenci.
Może nie poczułem się jak debil, ale wrażenie, że ktoś traktuje mnie jak kompletnego ignoranta, przyjemne nie jest.



środa, 16 września 2009

Bliżej wody

Czy ktoś pamięta jeszcze program telewizyjny „Bliżej świata”? Swego czasu naprawdę jeden z nielicznych przypadków delikatnego otwierania przez PRL-owską władzę okna na kierunek zachodni. Przez cienką szparkę można było dojrzeć kawałek świata „spoza bloku”. W każdym razie pamiętam, że w niedzielne popołudnia przed odbiornikami wyprodukowanymi przeważnie w ZSRR siadały całe rodziny, a następnego dnia w szkole głównym tematem były poszczególne, dziwaczne jak na owe czasy newsy z małego ekranu (a widok kolorowych produktów rzeczywiście wzbudzał powszechny zachwyt). Dodatkowe komentarze wzbudzał klepiący w różne części nieswojego ciała, rubaszny Benny Hill.

I jestem przekonany, że to w tym programie zobaczyłem po raz pierwszy samodzielnie pływające niemowlaki. Obrazek wrócił do pamięci oczywiście w momencie, gdy przyszedł czas na opiekę i organizowanie czasu jednemu z takich szkrabów, czyli Ewie. Sam nie jestem zwolennikiem postaw rodziców opętanych przerostem ambicji, którzy wypełniają grafik swoich pociech szczelniej, niż operatorzy dokumentację z wieży kontroli lotów. Z drugiej strony, skoro małej miałoby to wyjść na zdrowie…

Pamiętając o początkowych traumatycznych wspomnieniach z kontaktów z wodą, do możliwości Ewy podchodziliśmy dość sceptycznie. Że pewnie zniechęci siebie i nas po pierwszych minutach na basenie, że będzie dramatyzować i płakać, że głupio nam będzie, bo „reszta dzieci taka grzeczna” itp. Tymczasem okazało się niestrasznie. Zajęcia te zresztą trudno nazwać nauką pływania (widocznie fragmenty „Bliżej świata” były zdjęciami z eksperymentów na dzieciach – rybach!), chodzi raczej o oswajanie z wodą, odwracanie za pomocą zabawek – rekwizytów uwagi od strachu przed zanurzeniem itp. Udaje nam się to czasem lepiej, czasem gorzej. W każdym razie, co tydzień jest okazja do ćwiczeń. Obrazki poniżej.




niedziela, 13 września 2009

Po przerwie

Miałem chytry plan. Przez chwilę pomyślałem, że zaległości w pisaniu bloga wytłumaczę przerwą wakacyjną. Na szczęście tylko przez chwilę, bo na co dzień nie zajmują się obsługą ruchu turystycznego, żeby w czasie kanikuły mieć mniej wolnego czasu. Trzeba więc przynać się do jawnego zaniedbania, wzmożonego lenistwa i naturalnego braku weny przez ostatnie tygodnie. A im dłużej ta przerwa trwa, tym trudniej jest ją zakończyć, co kiedyś już przerabiałem przy okazji pisania pewnej pracy.

Przystępuję więc do nadrabiania straconego czasu i aktualizacji wydawnictwa. Co wcale takie łatwe nie jest: segregacja zdjęć i filmów, powrót pamięcią do zdarzeń, szukanie w nich szczegółów, które są ważne... Wniosek: trzeba było tego nie zapuszczać!


Dla pocieszenia jeden z weselszych filmów z wakacji (trwających niestety tylko kilka dni), czyli dowód, że człowiek (jakkolwiek mały) może się budzić szczęśliwy z plenerowej drzemki.


PS. A po przerwie nijak nie mogę sobie poradzić z ustawieniami czcionki i odległości między wierszami. Nie taki Google doskonały...

poniedziałek, 22 czerwca 2009

Chrzest

Do moich największych obaw związanych z tą uroczystością nalażała ta, że Ewa w kościele zacznie histeryzować i głośno płakać, co skutecznie przeszkodzi reszcie uczestników tej, było nie było, ważnej uroczystości, w skupieniu się nad sensem tego wydarzenia. Obawy co do przyczyn zupełnie się nie sprawdziły - podopieczna smacznie spała przez większość mszy, za wyjątkiem krótkiej przerwy na butelkę pokarmu, której zawartość postanowiła spałaszować krótko po zajęciu miejsc w ławkach. Na krótko ocknęła się też po zmoczeniu głowy, ale to naprawdę na bardzo krótko. Co do skupienia, to rzeczywiście było z tym trudno. Właściwie nie wiem, kiedy to wszystko minęło, bo całkowita uwaga poświęcona głównej aktorce właściwie uniemożliwiała śledzenie na bieżąco tego, co dzieje się przed nami. W każdym razie, pierwsze (i mam nadzieję, ostatnie) egzorcyzmy już za naszą córką, a poniżej kilka iluistracji z całego dnia, który przy okazji wypadł w moje urodziny, całkowicie przysłaniając (i słusznie) ich znaczenie.

Babć przygotowania


Chrzestni z połową (dosłownie i w przenośni) męża chrzestnej


Moje ulubione, czyli poszukiwanie wsparcia wzrokowego ze strony taty


Moment kulminacyjny


Zmęczenie po prowizorycznej sesji plenerowej


I popołudniowy odpoczynek po uroczystościach dnia


wtorek, 26 maja 2009

Kąpiel

Na samym początku zmagań kąpielowych histeryczny płacz naszej pociechy odbierałem nie tyle za wspólną porażkę rodziców, co za moją klęskę. Bo marzyłem o tym, że ten fragment codziennej rutyny będzie akurat moim indywidualnym udziałem w pielęgnacji dziecka (karmić piersią nie mogę, 12 godzin spędzam średnio poza domem). Tymczasem, pierwsze tygodnie to kompletny dramat i męczarnie wzmożone histerią naszej córki przy kontakcie z wodą. Musiało minąć jeszcze parę dni i mądrych rad (dzięki, Ola!), by dojść do prostego wniosku, że dziecko powinno być zanurzone w wodzie tak, by czuło w niej ciepło i bezpiecznie. Dziś nazywamy ją pływaczką i sam nie mogę się doczekać, jak wybierzemy się niebawem na basen, by pod okiem instruktora oswoić się z wodą jeszcze lepiej.

A nasza rybka w wodzie prezentuje się, jak widać: 



czwartek, 14 maja 2009

Uśmiech

Można nie przespać połowy nocy, denerwować się i zżymać na marudność dziecka. Być załamanym problemami z jego zdrowiem albo martwić się o kolejny ciężki dzień wypełniony niemowlęcym płaczem. Wszystko rodzicowi mija i w jednym momencie staje się najszczęśliwszym człowiekiem pod słońcem - gdy widzi uśmiech swej pociechy. Dla takich chwil jak pokazane na obrazkach poniżej, warto się męczyć.





środa, 22 kwietnia 2009

Naklejanie a myślenie

Zawsze zastanawiał mnie sens naklejania przez rodziców czegoś takiego na tylnej szybie samochodu:
Moje zdanie jest takie, że jeśli rodzic chce się wszem i wobec pochwalić latoroślą innym użytkownikom dróg, to ma to uzasadnienie. Tylko po co? Bo jeśli ma cel taki, żeby zwiększyć bezpieczeństwo dziecka, to naklejka na samochodzie nijak się ma do zachowania innych kierowców.  Czyli bez sensu. 

A jako użytkownik dróg, który mocno "statusiał", muszę się przyznać, że przeraża mnie agresja i bezmyślność współtowarzyszy jazdy (przynajmniej w Warszawie), szczególnie w kontekście słów ŚP. ks. Tischnera (w przybliżeniu): co wartościowego zrobisz Synu z tymi pięcioma minutami, które zaoszczędzisz dzięki szybszej jeździe?

Wniosek: mniej naklejajmy, więcej myślmy. Jak zawsze, optymistycznie podchodzę do reakcji ludzkości, na czym często się zawodzę. 

poniedziałek, 20 kwietnia 2009

Czy rzeczywiście zwariowałem?

Do tego wpisu zainspirował mnie anonimowy komentarz pod jednym ze wcześniejszych tekstów. Wprawdzie nie zasłużyłem na określenie, że jestem "młodym tatusiem" (wiek chrystusowy do tej teorii raczej nie pasuje), ale nie wiem jak traktować komentarz o "zwariowaniu na punkcie pierwszego dziecka". Wydaje mi się, że wcale nie zwariowałem, bo zawsze miałem duży dystans do siebie i wobec swojego dziecka (mimo bezgranicznego zakochania). Nadzieję czytelnika, że jakoś "mi przejdzie" już skomentowałem, ale jedyny moim zdaniem sens i przedmiot do dyskusji ma rozważanie nad owym "pierwszym dzieckiem". Bo niejednokrotnie myślałem o tym, czy (jeśli) będziemy mieli kolejne dziecię, to czy tak samo potraktuję sprawę, jak za pierwszym razem. A jeśli nie będę w stanie, to czy nie będzie mi miało tego za złe?

Postaram się nie zawieść. Ewy, ew. rodzeństwa i czytelników (kolejność przypadkowa).

poniedziałek, 13 kwietnia 2009

Zestaw świątecznych min

W pierwszy dzień Świąt, ubrana w strój koloru kurczaka, prezentowała mimikę jak zwykle zróżnicowaną i dynamicznie przystosowującą się do nastroju chwili.

1. Kompletne znudzenie opowiadanymi przeze mnie dyrdymałami:


2. Chwilowe zaciekawienie (chyba) oświetleniem:


3. Wyluzowanie, westchnienie i duży dystans do rzeczywistości: 


4. Smutek spowodowany znudzeniem:


5. Po smutku refleksja nad zmartwieniem:


6. No i porażka taty - płacz mimo zintensyfikowanych działań antyhisterycznych:


A to wszystko w czasie ok. 0,5 minuty. Kolejny dowód na to, że kobieta zmienną jest...

niedziela, 5 kwietnia 2009

Osierocony

Był pełnoprawną częścią zespołu. Bawiliśmy się nim. Pomagał nam w transporcie dziecka pomiędzy pokojami. Uspokajał, kiedy nim bujaliśmy. Był częścią naszego mieszkania, w pełni zaakceptowaną. I nagle trzeba go było wyeksmitować. Wózek. Ze względu na naszą wygodę nie przebywa już z nami, ale na klatce schodowej, na parterze (żeby nie wnosić go na 3. piętro). Z tego powodu żal mi tej rzeczy martwej, ale pocieszam go (tego pana wózka) możliwością wożenia naszego skarbu przy okazji dłuższych niż mieszkaniowe przechadzek.


Pępek naszego świata bez kikuta

Przed chwilą zakończył się ważny dzień. Ważny z tego powodu, że odpadł naszej podopiecznej kikut pępowinowy. Pojawiły się oklaski, które przyćmił płacz głownej bohaterki. Płacz krótkotrwały. Po odpadnięciu pępek wygląda następująco:

sobota, 4 kwietnia 2009

Pokazać a pomóc

Wyszło trochę jak z dylematem fotoreportera wojennego: zrobić dobre zdjęcie czy pomóc ofierze [prawie zawsze wygrywa ambicja i to pierwsze]. Chciałem już wcześniej pokazać, że nasza pociecha nie zawsze jest spokojna i ułożona, ale jak można robić zdjęcia/filmować, zamiast zatroszczyć się o nią i nie uspokajać? I chyba właśnie uchwyciłem moment, w którym normalny grymas zamienia się w płacz, a operator wyłącza kamerę i biegnie na pomoc.
 

środa, 1 kwietnia 2009

Pierwsze z wiosną zetknięcia

Nigdy nie było to moim celem, żeby uczynić z tego miejsca fotoblog, w którym przeważają obrazy, w najlepszym przypadku dobrze skomentowane. Ambicje były i są dużo większe. Póki co jednak, po moim powrocie do pracy i wypełnianiu obowiązków ojcowskich, nie mam wystarczająco małej siły na wyjątkowe elaboraty. 

Poniżej więc obraz jednego z pierwszych przebywań naszej córki na świeżym powietrzu, poparty dowodem, że wózek nie był pusty. Wręcz przeciwnie, sporo w nim się działo!



poniedziałek, 30 marca 2009

Niepalenie

Przez chwilę wnikliwy czytelnik mógł zauważyć, że pojawił się gadżet w postaci licznika niepalenia (mojego oczywiście). Nie jest tak, żebym przeżywał strasznie ciężkie chwile, ale uznałem, że dodatkowa motywacja, czyli potencjalny obciach wobec czytelników w chwili złamania się, będzie dodatkowym bodźcem powstrzymującym mnie przed powrotem do nałogu.

Tymczasem elektroniczne ustrojstwo działa na tyle nieudolnie, że zrezygnowałem. Bo niby ma ambitny plan przeliczania oszczędności z powodu rzucenia, ale stosuje wszystkie przeliczniki w Euro. Wprowadzanie innej waluty nie działa. A wad jest dużo więcej. Dlatego niech wystarczy ogólna deklaracja, że od 22 marca nie palę.

sobota, 28 marca 2009

Niemodelowe podejście do sesji

Dziś rano odwiedziła nas koleżanka (właśnie ją poznałem, ale mam nadzieję, że nie obrazi się za "koleżankę"), która miała przeprowadzić sesję fotograficzną naszej córki, dysponując profesjonalnym sprzętem i okiem fotografa dużo lepszym, niż nasze. Uprzedziła nas, że mieszkanie trzeba porządnie nagrzać, by nawet bez pieluchy Ewa nie płakała z powodu zimna. Tak też uczyniliśmy. W tropikach sięgających 27 st. C wytrzymać było ciężko, ale czego nie robi się dla dziecka...

Nastąpił I akt sesji, po którym młoda miała zasnąć i być pasywnym obiektem dla obiektywu w sesji II. Cóż, nikt nie oczekiwał, że nasza pociecha przez cały czas nie zmruży oka, widocznie zainteresowana panującym wokól niej rozgardiaszem. Co więcej, chcąc jej zaśnięcia i oferując kolejne porcje pokarmu, uzyskiwaliśmy rezultat niespodziewany: kupa, kupa, kupa (ilość się zgadza). Doszło do tego, że specjalnie przygotowany przez Sylwię (fotograf) bialutki kocyk został uszkodzony przez brązowy element. Po szybkim praniu wysechł i czeka na oddanie właścicielce.

Oczywiście Ewa zasnęła kamiennym snem na kilka godzin bezpośrednio po wyjściu koleżanki. Przekorna bestia.

Na dowód zeznań, obrazy zrobione w trakcie pobytu Sylwii i chwilę po nim:


piątek, 27 marca 2009

Żłobek

Plan jest taki, że żona pod koniec listopada wróci do pracy. Bierzemy więc pod uwagę taką opcję, że Ewę będziemy musieli zostawiać w żłobku. Żeby się na tę opcję przygotować, trzeba ją już teraz zapisać (przy czym "już" nie jest w tym miejscu najwłaściwszym słowem, co zaraz postaram się uzasadnić).

Opcja "niania" również wchodziła w grę, ale po kilku relacjach (znajomych i tych w mediach) o tym, jak opiekunki pod nieobecność rodziców wyzywają podopiecznych wyrazami na ch. i k., rodzice instalują kamery i robią się z tego historie jak ze świata służb specjalnych, porzuciliśmy ten pomysł. Opcja "babcia" w naszym przypadku w ogóle nie była brana pod uwagę, z powodów, o których kiedyś już pisałem

Po raz pierwszy zaczęliśmy sondować temat chyba we wrześniu. Pod lupę wzięliśmy żłobek najbliższy naszemu mieszkaniu. Usłyszeliśmy, że nie ma możliwości zapisania dziecka bez numeru PESEL. Sytuacja dzisiaj wygląda tak, że młoda zapisana jest w 6 (słownie: sześciu) żłobkach (włączając najbliższy), choć wspomnianego numeru jeszcze nie ma.

Tak więc kilka dzisiejszych godzin zajęło mi odszukiwanie adresów, którymi wcześniej bym się w ogóle nie zainteresował, rozmowy z kierowniczkami żłobków i dziwienie się, dlaczego w każdym panują inne zasady, skoro wszystkie finansowane z tych samych źródeł (gdzieś potrzebne takie papiery, gdzie indziej żadnych kwitów nie trzeba).

To jeszcze nic w porównaniu z faktem, że niedługo będziemy zapisywać córkę do szkoły podstawowej. Się czasy zmieniły...

I jeszcze kilka ujęć z wczoraj:






czwartek, 26 marca 2009

Uosobienie aktorki - naturszczyka

Dziesiątki min, grymasów i odgłosów. Być może stan euforii wkrótce minie, ale póki co, możemy to oglądać całymi godzinami, na przemian i systematycznie uśmiechając się i wzruszając.  


środa, 25 marca 2009

Szpital

Do sprawy mam już pewien dystans, więc mogę wreszcie ocenić. Wiem, że niektórzy znajomi (właściwie jedna para) bardzo się zawiedli rodzeniem w szpitalu na Inflanckiej w Warszawie. Długo zastanawialiśmy się nad tym wyborem, a kluczowym argumentem "za" było to, że żona dobrze go już znała i wiedziała, że będzie się tam czuć w miarę bezpiecznie. Dziś oboje wiemy, że to był najlepszy z możliwych wybór. Nie wydaliśmy żadnej złotówki  (nie licząc 50 zł. za zdjęcie, które u góry ekranu), a do dyspozycji mieliśmy (albo mamy):
  • świetną i troskliwą położną, pamiętającą nas jeszcze ze szkoły rodzenia (pewnie dlatego, że zadawaliśmy dużo pytań);
  • osobną salę na czas porodu;
  • znieczulenie;
  • opiekę wspaniałej specjalistki od doradzania w kwestii laktacji.
Jak zawsze, jest pewna łyżka dziegciu. Bo jeśli ktoś opieprza żonę, że w pokoju poporodowym trzyma kwiaty (że niby źródło narodzin bakterii), nie zwracając przy okazji uwagi na 10 postronnych osób przebywających w tej samej sali (że niby bakterii brak), to moja znikoma wiedza w temacie biologii wzbudza pewne podejrzenia co do kompetencji opieprzającego. Miałem też w dniu porodu pretensje o "tumiwisizm" składu żegnającego nas na bloku porodowym, ale z dzisiejszej perspektywy wydaje mi się to tak mało istotne, że nie warto...

Na deser zdjęcie wykonane dzięki ostatnio kupionemu statywowi.


niedziela, 22 marca 2009

Planowanie

Miałem w planie umieścić jakiś wpis wczoraj, potem dodać kolejny dzisiaj. Tylko że moje plany w tej chwili uzależnione są od biologii, czyli cyklu życia córki, co czyni je kompletnie nieprzywidywalnymi. Póki co, ziszcza się plan niepalenia - dziś pierwszy cały (no, może jeszcze nie) dzień bez papierosa. Wspieram się niedobrymi pastylkami, więc jest znośnie. 

Przez pierwsze 2 dni mówiliśmy sobie, że "wylosowaliśmy" bardzo spokojne dziecko, które nawet gdy się obudzi, to raczej zapoznaje się ze światem na spokojnie, niż płacze. Ja w swojej pysze oczywiście przypisywałem to ojcowskim genom i obecnym w nich spokojowi (i nie byłem osamotniony w tym przypisywaniu). Dziś z kolei Ewa dawała często próbki swego głosu, więc całe misterne uzasadnienia... powiedzmy, że się nie sprawdzają. Mała ma coraz więcej energii, którą nie zawsze pożytkuje w taki sposób, jak byśmy chcieli. Przygotowujemy się na gorsze. Cóż, uroki rodzicielstwa... 

W tym miejscu miał być film, ale nie wyszło, bo nie jestem na tyle cierpliwy, żeby czekać 2 godziny na transport przez google do youtube (jak mniemam). W zamian kilka nowych fotek z aparatu, który podczas żadnej z urlopowych podróży nie był tak często eksploatowany, jak teraz.

 
Do ostatniego ujęcia: nie było mnie w domu, kiedy odzież była zakładana i nie miałem żadnego wpływu na jej wybór. Dla równowagi, mamy jeszcze w zanadrzu wersję maminą. 




piątek, 20 marca 2009

Wszyscy podopieczni w domu

Moje panie wczoraj przywiozłem do domu i od tego czasu ciężko skupić się na czymkolwiek innym, niż pomocy dla nich. Ostatniego dnia w szpitalu pojawiła się niespodzianka od koleżanek i kolegów z pracy żony, za którą w trójkę bardzo dziękujemy:

O szczegółach tej opieki kiedy indziej, bo chwilowo brak sił, ale w międzyczasie kilka ilustracji, czyli, ostatnie zdjęcie ze szpitala:
I jeden z tych nielicznych przypadków, kiedy mogę obejrzeć oczy naszej córki (bo przez większość czasu śpi, nie wyłączając z tego karmienia):

Niedoszłym rodzicom: dużo tego jest...

czwartek, 19 marca 2009

Zasady użytkowania

Z angielska disclaimer, brzmi bardziej jednoznacznie. W każdym razie, dotąd nie odczuwałem takiej potrzeby, ale ostatnio się to zmienił. Pod poprzednim wpisem znalazł się taki (zastanawiam się jeszcze, co z nim zrobić, bo zwykle nie podejmuję decyzji na gorąco), który uważam za balansujący na granicy dobrego smaku. Wobec tego ustalam, że:
  • jeśli ktoś uważa mnie za niedouczonego debila, to po uargumentowaniu tego jestem w stanie przynać mu rację;
  • jeśli ktoś bez żadnych argumentów obraża mnie, moją rodzinę lub komentatorów, albo działa na szkodę któregokolwiek z nich, to jej/jego komentarze będą usuwane.
A na koniec cytat z koleżanki: dopóki nie było internetu, nie zdawałam sobie sprawy, że na świecie jest tylu idiotów

środa, 18 marca 2009

Rozkojarzenie

Jako zaplecze organizacyjno - logistyczne dla moich pań, powinienem być przynajmniej dobrze zorganizowany. Zawsze miałem z tym problemy, ale teraz nastąpiła rozsypka totalna. Moje rozkojarzenie sięga chyba zenitu. Kluczami do garażu próbuję zamknąc samochód, dostawę czegoś tam mylę z odbiorem innej rzeczy, kluczę po ulicach bez wcześniejszego dokładnego sprawdzenia mapy itd. 

Za to rozkoszuję się wzruszaniem. Słyszę, że szwagier popłakał się wczoraj po otrzymaniu MMSa ze zdjęciem siostrzenicy - mam łzy w oczach. W radiu mówią o zbliżającej się wiośnie - identyczna reakcja (przez czas ciąży cały czas kojarzyłem wiosnę z ujrzeniem córki). Trzymam ją w ramionach - raz na kilka minut pot oczu.

Jedno z drugim łączy mi się w logiczną całość.

I jeszcze ujęcia z dzisiaj (UWAGA: "bokserski" nos zawdzięcza ponoć mozolnemu wydostawaniu się na świat przez całkiem nieduży otwór, co powinno się zmienić):


 

Zmiana czołówki

Zdjąłem ciuszki, bo jest lepszy i piękniejszy obiekt do oglądania. Pewnie niedługo znów się zmieni, ale o tym po premierze. Przy robieniu tego zdjęcia nie byłem, ale mam co do niego pewne przemyślenia. Żona zeznaje, że nie mogli się doczekać, kiedy mina Ewy nie będzie tak skwaszona. I się nie doczekali. Odpowiedź na pytanie, po kim mogła odziedziczyć niecierpienie pozowania do zdjęć pozostawiam tym czytelnikom, którzy dobrze mnie znają. Oczywiście żartuję.

wtorek, 17 marca 2009

Ujrzeliśmy: Nas Troje

To najważniejszy wpis na tym blogu od jego początku, więc mam tremę. Szczęście, zmęczenie i rozgardiasz w głowie powodują, że nie stać mnie na refleksyjne dyrdymały, więc będzie sprawozdanie.
  • 6:05: telefon od żony: nie ma wątpliwości, wody się sączą, zaczęło się
  • 7.00: jadę do szpitala. Pobyć z żoną, dowieźć kilka rzeczy
  • 8:30: wyjeżdżam ze szpitala na ważne spotkanie "na mieście"
  • Chwila później: przecięcie [proszę o wybaczenie, nie pamiętam, jakiego pęcherza] przez lekarkę
  • 11:44: telefon od żony, że mocno boli
  • 11:45: opuszczam spotkanie, jadę do szpitala
  • 12:00: z pewnością 2 najdłuższe godziny w życiu mojej żony, ból i prośby o przyśpieszenie śmierci
  • 14:00: przychodzi anestezjolog - sobowtór Mikulskiego ze "Stawki większej niż życie" i instaluje znieczulenie zewnątrzoponowe
  • ekstaza żony, która skurcze przeżywa bezboleśnie i pozuje do zdjęcia z może trochę jeszcze nieporadną, ale obdarzoną złotym sercem studentkę położnictwa, która pomaga, jak może i potrafi:
  • 15:15: sobowtór dodaje leku znieczulającego, bo skurcze znów bolą. Wszystko dzięki błyskawicznej reakcji położnej (dbającej o nas nadspodziewanie i, co ważne, za darmo (!), nomen omen - Ewie), która "zgarnęła" go z korytarza (normalnie dotarcie anestezjologa z jednego zakamarka szpitala do drugiego trwa ok. 0,5 godz.). Położna (wtajemniczeni wiedzą, o kogo chodzi) stwierdziła, że jest niefotogeniczna, więc do pozowania nie namawiałem:
  • Przez chwilę sytuacja wygląda na opanowaną. Przez chwilę. W tym czasie kontroluję maszynerię i mądrzę się (jakby sama tego nie wiedziała), kiedy skurcze ustępują:

  • Od 15: 30 skurcze są tak bolesne, że prośby o eutanazję się powtarzają
  • Ok. 16:45: badanie lekarza, zamykają mi drzwi przed nosem i słyszę tylko cierpiętnicze jęki. Koszmar. 
  • 17:00: wpuszczają mnie na salę porodową i zajmuję strategiczne miejsce u wezgłowia
  • 17:10: przy czwartym czy piątym skurczu żona i Ewa skutecznie kończą męki!!!
Kończę z dokładną chronologią, bo w tym czasie łzy w oczach zakłucają rejestrację. Dziecko ląduje na piersi mamy. Po chwili jedna z pań zabiera Ewę do sąsiedniego pokoju, a ja zastanawiam się, dlaczego nasze dziecko takie sine. Po chwili pani odpowiada, że kolor, który ujrzałem, to "noworodkowy róż". Ważą: 3980 g. Mierzą: 58 cm. Oceniają: 10 pkt. w skali Apgara

Trwają zabiegi przy żonie: łożysko, szwy itd. Ja dostaję Ewę opatuloną w naprędce przygotowane tekstylia z poleceniem udania się do naszego pokoju. Ekstaza. Przestaje płakać, kiedy śpiewam jej, że jest moja!

O innych, negatywnych niestety wrażeniach w kontakcie ze szpitalem może kiedy indziej, w tej chwili ważniejsze obrazy naszego szczęścia:
 

Padam ze zmęczenia...