środa, 11 września 2013

Środa, dzień chemiczny

Dziś kolejna wycieczka do Międzylesia. Wyprawa do podziemi CZD, gdzie znajduje się oddział onkologii dziennej (dla tych, którzy przyjeżdżają tylko na podanie leków, bez potrzeby zostawania w szpitalu na noc). Swoją drogą, nigdy chyba nie pojmę logiki, którą kierowali się projektujący to gmaszysko. Jest kompletnie niesymetryczne, żeby zejść do piwnicy, trzeba najpierw wejść z niskiego na wysoki parter, a na końcu okazuje się, że z piwnicy wychodzi się do patio, które zlokalizowane jest na poziomie... ziemi. Jest jeszcze dojście do onkologii dziennej, które prowadzi obok pasażu handlowego w stylu dawnego stadionu X-lecia. Idzie się korytarzem, który stopniowo zniża swój poziom, by potem prowadzić w górę (!). Zupełnie tak, jakby ktoś w pijanym widzie zaplanował sobie urozmaicenie rzeźby terenu wewnątrz budynku. Albo fuszerka, albo się nie znam. Obie możliwości równie prawdopodobne.

Najpierw badanie krwi. Potem czekanie. Dłuuugie czekanie. Wśród znajomych twarzy z 7. piętra (klinika onkologii). Kilka dialogów z innymi rodzicami, wymiana doświadczeń itp. Normalka z poczekalni.

Później wizyta u lekarza i ogłoszenie wyników badań. Płytek krwi 48 tys., więc praktycznie poprawy brak. Lekkie załamanie, ale życie już nas nauczyło, żeby nie popadać w hurraoptymizm. Lepiej umiarkowanie cieszyć się z tego, że wskaźnik się nie obniżył. Za to hemoglobina wyższa nawet, niż w przypadku zdrowej Ani.

Na koniec zastrzyk z chemią. 2 nieudane próby wkłucia się w żyłki - nitki, nerwy i płacz. Marysi i Soni. Po krótkiej przerwie na karmienie i odzyskanie spokoju przez Marysię (Soni się nie udaje), próba ponowna. Dziwne pytanie ze strony pielęgniarek, czy zgadzamy się na wkłucie w żyłę na głowie. Wcześniej kłuli ją tam podczas naszej nieobecności na IOMie noworodków i nikt pytań nie zadawał. Stąd moja odpowiedź, że zależy mi tylko na tym, żeby zadać dziecku jak najmniej bólu. Skoro bezskutecznie próbują z rączkami, to niech robią to tam, gdzie będzie łatwiej. W końcu weszło i poszło.

Po raz pierwszy przeżywałem coś takiego przy Ewie, kiedy robiono jej cystografię jakieś 3 lata temu. Dziecko cierpi, wyje, wije się, a rodzic przytrzymuje je, dodając swoje do tortur. Wtedy trwało to 20 minut, dziś dużo krócej. Po badaniu zmęczone dziecko zasypia, a rodzic czuje się jak koń nawet nie po westernie, ale po kręceniu kilku odcinków serialu Bonanza jeden po drugim. A jeszcze musi zawieźć dziecko do domu...

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

Jestem jedną z sierpniówek, ale w całym zamieszaniu okołoporodowym dopiero wczoraj odkryłam Waszą historię... O jakże jest mi bliskie wszystko to co piszesz... 2 lata temu-mieliśmy z mężem dokąłdnie te same konkluzje-na temat stadionu dziesięciolecia w długaśnym korytarzu, na temat labiryntu jakim jest CZD itp... tyle tylko że zanim trafiliśmy do CZD to życie przeciągnęlo nas pod dywanem w postaci IMiD... masakroza. I od tamtej pory ja już złego słowa nie powiem o CZD. uważam że podejście do dzieci, rodziców, atmosfera, kompetencje są w CZD na mega wysokim poziomie porównując do wielu szpitali, a zwłaszcza do IMiD.
trzymam mocno kciuki za Was, za Marysię, za Was Rodziców, za Mamę bo ja wiem jak serce matki przeżywa te wszystkie dramaty. Zyczę Wam aby leczenie szło gładko i sprawnie i jak najmniej takich traum jak dzisiejsza z poszukiwaniem żyłek.
PS. na patio przy dziennej onkologii trafiałam zawsze gdy gubiłam się z młodą-brała ją z oddziału w chuście żeby wyjść na spacer i nigdy mi się nie udawało wyjść poza budynek-za kazdym razem gubiłam się...to patio dawało szansę na świeże powietrze.