czwartek, 26 września 2013

Płytek 44 tys.

Ten blog zaczyna treścią przypominać kącik dla glazurników: nic tylko płytki i płytki... :) W każdym razie, wczoraj totalne zaskoczenie, bo ich ilość w krwi Marysi wzrosła dwukrotnie, co oznaczało wyrok ułaskawienia, otwarcie bram i wypis do domu! Karuzela się kręci.

Jutro kolejny sprawdzian morfologii i oby nie było kolejnego zatrzymania.

Tak się składa, że wskaźnik ilości płytek mocno zbiega się z podawaniem tyklopidyny. Dla mnie jako laika wygląda to na sprawę dość oczywistą: odstawiliśmy lek i płytek ubywało systematycznie, choć powoli. Wróciliśmy do niego i po 2 dniach poprawa. Dlatego dziwią mnie ruszające się ramiona lekarzy, którzy dają do zrozumienia, że nie wiedzą, czy to o to chodzi. Może jestem zbyt prosty, a może chodzi o to, że lek pojawił się w terapii dzięki naszej inicjatywie i lepiej nie dawać laikowi satysfakcji. Nie trzeba pewnie zapewniać, jak głęboko w nosie tę satysfakcję mam.

Problem z podawaniem tyklopidyny polega z kolei na tym, że Marysia po prostu tego nie cierpi i wyraża to całym swoim niewielkim ciałkiem, mimiką i głosem. Po podaniu (lek doustny) wije się, parska, krzywi, płacze wniebogłosy i stara się robić wszystko, żeby całość z siebie wyrzucić tą samą drogą, którą jej substancję zaaplikowano. Mniej-więcej co drugi raz jej się to udaje. Więc rodzice szukają wszelkich sposobów, by jej zmysły oszukać. Tak dzisiaj wpadliśmy na pomysł, by mieszać to z dość wyrazistym, słodkim smakiem leku na wzdęcia. Uff, udało się. Zaledwie kilka minut protestów i spokój. Pomysł wyróżniony dyplomem sukcesu dnia.




Brak komentarzy: