czwartek, 5 września 2013

Maryś w dom

Jechaliśmy bez używania klaksonu, ale podróż była rwana. Najpierw, po oddaleniu się od CZD na kilka kilometrów, sekretariat onkologii zadzwonił, że panie sprzątające salę po Marysi znalazły 2 pendrive'y. Powrót. Kolejne kilka kilometrów w stronę domu i kolejny telefon, tym razem od lekarza. Zapomnieliśmy leków. Kolejny kurs wsteczny. Miałem wrażenie, że jakaś siła nie chce nas od CZD uwolnić.

W końcu w domu. Start płaczącej orkiestry "na 2 dzioby" wywoływał więcej śmiechu niż złości powodowanej tym, że nie można było zjeść choć części obiadu. Potem z przedszkola wróciła Ewa i rozpoczął się kolejny etap imprezy, z balonami i kieliszkiem cydru dla dorosłych: za powrót i zdrowie ;)



Wiemy, że to początek drogi, z zaledwie kilkoma sukcesami i guzem, który ciągle wygląda źle. Ale mamy śmieciucha pod kontrolą, a o to chodziło w pierwszej fazie terapii. Marysia ma za sobą 5 dawek chemii, przed nią przynajmniej kilkanaście, jeśli nie kilkadziesiąt kolejnych. Niejedną już z bitew wygrała, więc będzie walczyć dalej. 

We mnie wciąż więcej niepokoju niż hurraoptymizmu, co w przypadku lekkoducha dość dziwne. Być może w sytuacji kryzysu reaguję inaczej...

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

Cieszymy się razem z Wami. Zdrowia dla Marysi, Ani i Ewy oraz siły dla rodziców. Basia