poniedziałek, 14 października 2013

Sonia na krawędzi

W piątkowe popołudnie wróciłem do domu po zagranicznych wojażach. Nie było mnie przez 2 noce, więc spieszyłem się jak mogłem, by Sonię odciążyć. Z relacji wynikało, że wszystkie dziewczyny radziły sobie świetnie.

Być może jej zmęczenie spowodowane moją absencją, być może niewyspanie, być może inna z miliona możliwych okoliczności spowodowała dalszy rozwój wypadków.

Obudziłem się ok. 1.30 w sypialni, w której jej nie było. Kilka kroków do salonu i widok dość dziwny: Sonia leży na podłodze, wygląda normalnie, ale jęczy, że boli ją głowa. Lekko rzuciłem pytanie, na które spodziewałem się dość oczywistej odpowiedzi znanego twardziela: "wezwać pogotowie?". I, ku zaskoczeniu, odpowiedź: "tak".

Kilkanaście minut powtarzających się pytań i zażaleń: "jadą już?", "dlaczego tak długo?", "głowa mnie tak boli". Koszmar. W międzyczasie Marysia postanowiła domagać się pokarmu, więc tańczyłem pod pachą z juniorką krążąc wokół seniorki.

Przyjechali, dali jakieś zastrzyki, poprowadzili do karetki. Trochę byłem zdziwiony, że poprowadzili. Nie powinni przyjść z noszami i zanieść? Nie miałem siły protestować. To ratownicy są władcami sytuacji. Ktokolwiek wokół tylko zbędnym tłem. I tak właśnie się czułem.

Pomyślałem: "no, to spokój; głowa zabolała bardziej niż zwykle, dadzą Soni leki mocniejsze niż te z domowego wyposażenia; muszę tylko zacząć kombinować, jak ją rano odebrać ze szpitala mając pod opieką Ewę, Marysię i Anię; jakoś to będzie".

Telefon od Soni ok. 5.00: "Będą mnie operować, bo jest zagrożenie życia. Módl się. A po 8.00 zadzwoń pod nr taki a taki, żeby się dowiedzieć, co ze mną".


Nie był to najlepszy czas na dyskusje: CO, JAK, DLACZEGO?!


W głowie dziwne przeświadczenie, że nie może przydarzyć się nic złego. Że musi być dobrze, bo to po prostu nie jest możliwe, żeby w naszej obecnej sytuacji zdarzyło się coś najgorszego. Bo to się po prostu nie zdarza. Typowe zaklinanie rzeczywistości. Bez sensu, ale podtrzymujące przy zdrowiu psychicznym.

Do szpitala zacząłem dzwonić od 7.00. Bo może coś szybciej, a nuż będzie coś wiadomo. Pod jednym numerem pani nic nie wie, pod drugim nikt nie odpowiada. I tak niezliczona ilość prób, ciągle pudło. Do 8.20. Tym razem dzwonią do mnie: "operowałem pańską żonę; miała mnóstwo szczęścia, że przeżyła; operacja się udała; usunęliśmy krwiak. Proszę się o nią nie martwić, zaopiekować się dziećmi i koniecznie dziś przywieźć laktator, bo brak ściągania pokarmu z piersi grozi zakrzepami".

W drodze do szpitala dzieci odstawione do przyjaciół. I uspokojenie, bo Sonia jest świadoma, rozmawia normalnie, rusza wszystkimi kończynami.

Sytuacja wygląda na opanowaną. Do pomocy z odsieczą przyjechała babcia. Sonia dziś przy mnie siadła, potem wstała, by następnie wyrazić swoje zadowolenie ze stanu zdrowia, chęć snu i nakaz oddalenia się odwiedzającemu.

Jeśli Bóg poddaje nas testom obciążeniowym, sprawdza odporność lub próbuje siłę wiary, to meldujemy: znów damy radę! Ale nie rzucaj już proszę więcej kłód pod nogi...

4 komentarze:

Anonimowy pisze...

Kochani, całe nasze forum trzyma za Was kciuki! Soniu, Kochana, wracaj szybko do zdrowia i do swojej wspaniałej Rodziny :*
ya-to

Anonimowy pisze...

ja bym kurna nie dała rady w tych testach, tzn. przeylabym tak jak Wy, ale moja wiara już szwankuje jak śledzę Wasze losy... Jezuniu nie masz litości.

Anonimowy pisze...

Trzymajcie się wszyscy i czekamy na powrót Soni na Sierpniowe Forum.
I pamiętajcie- "co Was nie zabije, to Was wzmocni!"
Beniutka

Anonimowy pisze...

To jest niewyobrażalne, ile można przyjąć na swoje barki... Soniu, trzymaj się Kochana i cała Wasza rodzina!
Flamenca