Ania rośnie jakby dodano jej drożdży i wyprzedza już Marysię o blisko kilogram (5 vs. 4). Przy okazji odzwyczaiła się od piersi mamy na tyle, że nie radzi sobie z trudniejszym procesem ssania, niż to z butelki. Poradzi sobie bez piersi, na pewno chętnie zostawiłaby to Marysi.
A poprzedni tydzień minął na przypominaniu sobie, co tak naprawdę się stało przy okazji twardego lądowania Soni na podłodze. Najśmieszniejsze w całej tej upiornej sytuacji było to, jak Sonia dzwoniła do mnie na chwilę przed wjechaniem na stół operacyjny. Na ostrzeżenie: "będzie operacja, bo jest zagrożenie życia; za chwilę wyślę ci nr, pod który możesz dzwonić, jak będzie po wszystkim"
zareagowałem w myśli mniej więcej tak: "tiaa, jassne, jak zwykle przesadza, to takie babskie gadanie, podkoloryzowanie to jej specjalność". I byłem spokojny. Bo za chwilę, zgodnie z ustaleniami, dostałem ten numer. No czy tak operująca telefonem istota może być na skraju, tym ostatecznym?! Z poważnym urazem głowy?! Nieee, no przesadzała...
A kraniotomia okazuje się cholernie poważną sprawą. I chyba tylko dzięki temu przyzwyczajeniu mnie przez Sonię do nadmiernej przesady nie osiwiałem myśląc o tym, że ona może do nas nie wrócić i nie nacieszyć się dziewczynkami, one mogą zostać półsierotami (2 na 3 nie poznając mamy), a ja wdowcem z trójką pod opieką. Brrrr.
W sumie więc powinniśmy chyba skakać pod sufit, że:
- po przejechaniu ponad 2 tys. kilometrów w 3 dni nie spałem kamiennym snem;
- nie zdarzyło się to w którąś z dwu poprzednich nocy, kiedy nie było mnie w domu.
Jesteśmy szczęściarzami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz