sobota, 31 stycznia 2009

Dziecko = (nie zawsze) miłość

W ramach tracenia czasu obejrzeliśmy dziś z Ż. film Dzień, w którym zatrzymała się ZiemiaGdybym pisał streszczenia dla uczniów z podstawówki, to opis tej przyjemnej bajeczki z prostym morałem byłby mniej-więcej taki: ufoludek (dobry) przybywa na Ziemię i mówi jej mieszkańcom (przeważnie złym), że nie są właścicielami planety, którą uśmiercają. I że najlepiej będzie, jeśli Ziemia się ich pozbędzie. On ze swoimi kamratami zbierają w tym samym czasie próbki organizmów, które później odtworzą. Później się lituje, a przewodnim motto filmu powinno chyba być  hasło, które kiedyś zobaczyłem na plakatach z Janem Pawłem II: zatrzymaj się, to przemijanie ma jakiś sens...

Głównym powodem powyższego tekstu jest uwaga, jaką zwróciłem na postawę kilkuletniego dziecka [Ż. twierdzi, że ostatnio jestem rozbrajająco wrażliwy na punkcie dzieci (ciekawe, dlaczego?)], jednego z głównych bohaterów seansu. O ile w zapierającym kiedyś mój dech w piersiach E.T. (chyba jeden z pierwszych filmów, jakie zobaczyłem w kinie) dzieci były oczywistym przyjacielem przybysza, o tyle w Dniu dla chłopca wychowanego w środowisku "obcy, czyli zły", oczywistym jest to, że z nieznanym trzeba walczyć. I teraz pytanie: jak w dzisiejszych wyścigowych czasach wychować dziecko tak, żeby nie myślało bezsensownym schematem? A może właśnie powinno? Przecież będzie żyło wśród ludzi, a nie ufoludków. 

Jak zwykle, prawda pewnie gdzieś pośrodku. 

Brak komentarzy: