Ostatnia sobota była dniem próby dla Marysi. A w zasadzie nie dla niej, bo jej dzielna walka ze śmieciuchem wszelkim ocenom się wymyka. Raczej chodziło o powiedzenie "sprawdzam" terapii, której jest poddawana.
27 dawek chemii, kilkaset wkłuć w malutkie żyłki. Podróżowanie, wojny podjazdowe, mnóstwo nerwów i sto innych toksycznych sytuacji. Miało się okazać, jaki był tego skutek.
Na rezonans wybrała się z Mary Sonia. Poprzednim razem (2 stycznia) dlatego, że jeszcze karmiła piersią. Tym razem dlatego, że miała doświadczenie. Niełatwe. Dziecko musi być na czczo 6 godzin przed badaniem. To powoduje pewne konsekwencje. Bo umawiamy się na 8.00 i karmimy małą o 2.00. Potem jazda do CZD i... kolejka. Bo wszystkie dzieci umówione na 8.00 lub 9.00. Bo dzieci sporo. Bo badanie trwa. Bo system naszej "służby" zdrowia jest tak skonstruowany, że "mamy olbrzymie szczęście, że załapaliśmy się na rezonans tak szybko". Bo to jakiś specjalny tryb, więc dziecko trzeba zarejestrować na oddziale i przyznać mu łóżko, przypiąć opaskę i wydrukować kwit szpitalny ogłaszający NFZ, że to był pobyt.
I teeeepeee, i teeedeee. Czas płyyyynie. Wszyscy się starają, ale nad bieeeeegiem czaaasu łapę trzyma system. W międzyczasie kilka kursów między piętrami molocha - labiryntu. Piętro -1, szybki kurs na p. 7 i z powrotem. Szybki?
Gdzie pani do windy?! To winda medyczna!! [gdyby wręczać "cywilom" mandaty za podróżowanie w CZD "windami medycznymi", to dopiero byłby wpływ do budżetu: jakieś 90 proc. podróżnych jeździ nielegalnie!].
Kursy zazębiają się w cykl. Nie było mnie tam, ale wiem jak to działa: ja w tym otoczeniu zamieniam się w maszynę z wyłączoną funkcją "wrażliwość" i tępo napieram. Gdybym "zwiedzając" ten szpital miał tę funkcję włączyć, za każdym rogiem musiałbym siąść i się załamać. Bo to nie jest zwykłe przejście kolorowym korytarzem w prywatnej, rozświetlonej obrazkami uśmiechniętych dzieci, przychodni. To wycieczka przez setki dziecięcych tragedii rozgrywających się w przeważnie obskurnej scenerii. Do każdego z nich chciałoby się uśmiechnąć i dodać sił im i rodzicom. Dookoła widoki makabryczne, ale przed oczami jest inny cel: walka o SWOJE. Swoje dziecko.
Tyle podróż przez korytarze. Każdy tam tak ma, więc nie ma co psioczyć. Jesteśmy umówieni, więc długo czekać nie będziemy... Taaa. Jeszcze jedno dziecko umówione na 8.00, i jeszcze jedno. I jeszcze... Marysia głodna. Tak jak inne oczekujące dzieci. No to płacz. Mała sala, dużo dźwięków. Kilka koncertów na raz. Sonia podejmuje ambitną próbę zrozumienia i zmiany systemu. Niby proste: dlaczego nie umawiacie badania na konkretne godziny?!
Bo już tak kiedyś próbowaliśmy i niektórzy rodzice nie przyjeżdżali na czas. Wow, oto sposób: zalegalizujmy kradzież, bo niektórzy z nas kradną!
W końcu ponowna wycieczka na oddział (7. piętro, doświadczenia z podróży j.w.) i kroplówka. Kapie wolno i raczej głodu Marysi nie zaspakaja, więc próbuje ją wyrwać dwoma świeżymi ząbkami. Więc trzeba ją nosić, mając na uwadze zasięg kroplówkowego przewodu.
Rezonans rozpoczęty krótko przed 11.00. Z przyczyn nieprzestrzegania podstawowych kwestii humanitarnych placówka osławiona nimbem najlepszego szpitala dziecięcego w kraju powinna wg mnie przynajmniej spalić się ze wstydu. Tyle, że co z tego?
Wstępne wyniki rezonansu gorsze od tego, czego się (może bez uzasadnienia) spodziewaliśmy. W porównaniu z rezonansem styczniowym, powierzchnia guza to jakieś 85-90 proc. tego, co było. Niby zmniejszyła się znacząco jego masa, ale na bardziej szczegółowy opis trzeba będzie jeszcze poczekać. I na opinię CZD, i na wiadomości z Bostonu, który wyniki badania otrzyma jeszcze w tym tygodniu.